Empatia

Trochę zapędziłem się w kozi róg z unikaniem tematów politycznych czy sensacyjnych w tych moich felietonach. Byłoby jednak dużo łatwiej, gdyby nie ta - niczym i przez nikogo nie wymuszona – autocenzura.
Nawet wówczas, kiedy już do naszego pokiereszowanego rutyną niczym stare małżeństwo duetu, dołącza ktoś z zewnątrz i na moją prośbę mobilizuje Wenę jakąś inspiracją. Tak było dzisiaj, tak bywa ostatnio dosyć często i może nawet wiem, dlaczego. Niby czytam dosyć dużo, słucham muzyki, w chwilach zaniku resztek energii oglądam jakieś seriale – nawet może i przyzwoite, chociaż z pewnością nie przełomowe. Już chciałem, idąc na łatwiznę, napisać, że bardzo dużo podróżuję i to też mogłoby stanowić inspirację. Jednak zdarza się tak coraz częściej, że jej nie ma, że nie chce mi się pisać o godzinach spędzanych na przemieszczaniu się „tam i z powrotem”, ze słuchawkami na uszach sączących czytane bardzo ładnie powieści Neila Gaimana. Wiem – pisarz z powodów okropnych jest nieco ryzykownym wyborem do publicznego wymieniania. Kto nie wie dlaczego – ten niech nie sprawdza.
A gdybym się nie autocenzurował? Przecież to trwa tylko chwilkę, przecież to jest tak oczywiste, przecież aż samo pcha się na klawiaturę – wystarczy tylko przelecieć pobieżnie ostatni raport z pola boju wyborczego.
Tymczasem jako osoba konsekwentna, muszę rozpaczliwie podpytywać tych, od których odpowiedzi są dla mnie ważne, a oni nieco przeceniając moje możliwości rzucają niezwykle złożone wyzwania. Nawet jeśli są jednowyrazowe, jak to, które przeczytałem dzisiaj. Ale spróbuję, dziękując za hasło.
W wielu miejscach naszej rzeczywistości, niezwykle efektywnym sposobem na podbijanie ego jest okazywanie współczucia. Jezu, jak ja nie lubię naszej ludowej wersji tego procesu. Opiera się on o smutne miny, banalne sformułowania, ochy i achy, załamywanie rąk, niekończącą się licytacje na głębokość, prawdziwość, intensywność, wylewność i banalność.
To nasze współczucie jest czymś wprost udręczającym tych, do których tabuny pozornie zainteresowanych je kierują. Weźmy przykład najbardziej klasyczny – pogrzeb.
Niestety wiem co oznacza pogrzeb najbliższej osoby. Jeśli ktoś takiej sytuacji nie przeżył, proszę mi wierzyć – jeszcze nie wie czym jest rzeczywiste ostatnie pożegnanie.
Wróćmy jednak do tego współczucia. Nie zarzucam nieszczerości, chociaż patrząc na chłodno i jej jest niemało. Nie zarzucam złej woli, moim zdaniem nie ma jej prawie wcale. Mogę jednak jako felietonista „Wieści” napisać, że zarzucam radykalnie – przerost formy nad treścią. Te udręczone buzie z rozmazanym makijażem, których usta nie zdążyły ze zmarłą osobą pogadać przez jakąś dekadę. Te przytulenia rękoma, których rodzina nie ściskała od lat. Te smsy i rzewne wpisy na FB. Takie współczucie jest czymś bardzo często ostentacyjnie zewnętrznym. Nie ma najmniejszej ochoty na prawdziwe połączenie w bólu, wsparcie, podtrzymanie na duchu, ale odtrąbienie zsocjalizowanego obowiązku pogrzebowego, którego pominięcie mogłoby wywołać krótkotrwały, ale jednak nieco uwierający i społecznie niekorzystny dyskomfort.
Powszechna wersja współczucia jest czymś kompletnie niezainteresowanym jego adresatem. Jest skierowane do siebie, na siebie i dla siebie. Jest raczej straszne i trudne do zniesienia dla pogrążonej w smutku i stracie osobie.
Ta autocenzura, o której już było, nie pozwala mi ronić łez nad strasznym losem występujących w debatach. A byłoby to bardzo łatwe, mogłoby być komercyjne. Współczułbym tak strasznie, że aż do komplementarnego z opisem uczucia przerysowaniem.
Ja, nawet rozumiem, dlaczego ta jednowyrazowa, a potem wzmocniona dwoma wyrazami dodatkowymi inspiracja okazała się tak skuteczna. Dlatego, że wprost uderza w przymiot, który jest zasadniczym drogowskazem w większości moich działań. Nie różnię się, a przynajmniej staram się od dawna nie różnić od klasycznych przykładów profesji, które obchodzą w maju swoje święta i tradycyjnie cieszą się niezwykłą estymą. Czasami ten brak wylewności bywa przez ludzi, którzy mnie nie znają, traktowany jak oschłość, ale ci, którzy znają mnie lepiej – wiedzą, że nie ma o tym mowy.
Czy pielęgniarka albo strażak kieruje się w swojej pracy współczuciem? Nawet jeśli tak powie to tylko przez nieuwagę. Kieruje się bowiem empatią, które jest szlachetną, odartą z przeteatralizowanego anturażu pustych gestów metodą pokazania innym, że rozumiemy, a przynajmniej staramy się zrozumieć ich ból, smutek, cierpienie. Empatia jest dyskretną metodą na pokazanie niezachwianej gotowości, żeby kogoś podtrzymać, wesprzeć, otrzeć mu łzy. Żeby pokazać, że cierpiąca osoba nie jest sama i może na nas liczyć, ale to on ma zdecydować o tym jak przeżywa swoje problemy. Że może nie płakać albo może ryczeć jak bóbr, że ma prawo do swojej własnej metody radzenia sobie z ciemnością, do której nie wskakujemy współczując, ale w której chcemy pokazać skromne światełko empatii, dzięki której ciemność nie jest jednocześnie wypełnieniem pustki. Nie jest tylko na czas żałoby, ale również na czas niebezpiecznego tryumfu. Empatia jest szlachetna, rycerska, nastawiona nie na siebie, a na innych. Empatia stara się zrozumieć, jednocześnie akceptując całe bogactwo wrażliwości ludzkiej. Nie jest ostentacyjna, ale skoncentrowana, gotowa do pomocy i do niej przygotowana. Nie jest pospolitym ruszeniem, ale ekipą najlepszych profesjonalistów.
Niech w maju nie zabraknie jej nam, żebyśmy mogli być dla potrzebujących wsparcia jak strażacy i pielęgniarki. Bądźcie zdrowi!
Galeria
