Jimi zrobił ścieżkę dźwiękową Williamowi

W ubiegłym tygodniu rozmawialiśmy z moim serdecznym kolegą, zajmującym się obecnie dokładnie tym samym co ja, o muzyce. Nie pierwszy i nie ostatni, z pewnością, raz. Nie idą nam te rozmowy specjalnie, a mimo to bardzo je lubię. Głównie dlatego, że bardzo lubię kolegę, ale być może jeszcze bardziej ze względu na to, że niemal kompletnie nie możemy, a próby podejmujemy już od wielu miesięcy, ustalić jakiegoś wspólnego zestawu gatunków, wykonawców, nawet utworów, które w równym stopniu poruszają nasze muzyczne gusta.
To znak rzeczywistości. Nawet osoby będące w podobnym wieku, wyznające podobne wartości, w wielu przypadkach dzielące zainteresowania nie mogą się dogadać w tak prostej, mogłoby się wydawać, sprawie jak ocena piosenki. Dodać należy, dla podkreślenia rozdźwięku, który ujawnia się w naszych regularnych sporach, że nie mówimy tutaj o jakiś niszowych produkcjach z niezależnych studiów nagrań mieszczących się na Filipinach czy Zanzibarze, ale o hitach zgarniających rozliczne nagrody i zapewniających ich autorom nie tylko nieśmiertelność w krainie kultury popularnej, ale również miliony, z których właśnie korzystają nierzadko już ich wnuki.
Jak to możliwe? Dopuszczam kilka hipotez, ale najmocniejsza, która może być nieco podlana moimi młodzieńczymi fascynacjami postmodernizmem, jest taka, że współczesność – ciągnąca się w tej sferze co najmniej od upowszechnienia Internetu, daje możliwość skorzystania z takiego bogactwa wytworów ludzkiej wrażliwości, że nawet w obrębie jednej, jak to się dzisiaj nieco zbyt często mówi – bańki, mogą istnieć równoległe, a zatem nie posiadające punktów stycznych, ścieżki estetycznych wyborów, które w całości absorbują uwagę odbiorców. Jak coraz częściej zdajemy sobie sprawę, w procesie tym odgrywają niepoślednią rolę podstępne algorytmy napędzające maszyny do odtwarzania treści, które w myśl zasady wygłoszonej w kultowym „Rejsie” Marka Piwowskiego, podsuwają nam takie rzeczy, które już znamy. Mamy zatem możliwość skosztowania najbardziej wyszukanych frykasów, a na chlebku codzienności i tak rozsmarowujemy pasztetową, którą uszlachetniamy w przekonaniu o wpływie tego eksperymentu na nasze podniebienie - maźnięciem musztardy z Lidla - zamiast, jak zazwyczaj Biedronki.
No więc puszczamy sobie z kolegą nawzajem piosenki i za cholerę nie możemy znaleźć takich, które zgodnie uznalibyśmy za arcydzieło. Jak wiadomo, kiedy jest się fanem jakiegoś wykonawcy czy gatunku muzycznego, na liście odtwarzania arcydzieła pojawiają się niemal wyłącznie. Każdy to wie, kto po raz tysięczny słucha „New York” Palomy Faith albo „Autobusy i tramwaje” T. Love.
Równolegle do opisanych wydarzeń, brnę z mozołem przez opasłe tomisko schowane w czytniku, którego autora charakteryzuje zawiły, raczej duszny i skazujący czytelnika na poczucie tęsknoty – styl. Wyrafinowany narracyjnie, pełen - odważnego słowotwórstwa oraz łamiących współczesną poprawność polityczną scen, w których okazuje się jak bardzo wycofaliśmy się dzisiaj w opisie świata za woalkę mającą ukryć wszystko, co nie daj Boże, mogłoby kogokolwiek narazić na niepokój, wstyd, wyrzut sumienia czy odrazę. Książka, którą wciąż czytam, choć napisana w pierwszej połowie ubiegłego wieku mogłaby stanowić opis współcześnie uprzykrzającej życie wielu – tęsknoty. Autor urodził się w Stanach, w New Albany, jeszcze przed początkiem ubiegłego wieku i został, czego nikt nie podważa, wybitnym pisarzem – ikoną, legendą, Laureatem Nagrody Nobla.
Nie wiem czy już kiedyś Państwu wspominałem, raczej tak, że czytając powieść, bardzo często kojarzy mi się ona z jakąś piosenką, zdecydowanie rzadziej z całym albumem. To może ostatnio, trochę przez tego Murakamiego, który w każdej książce serwuje jakby gotową ścieżkę dźwiękową – wpisując ją w gusta głównego bohatera. Można to sprawdzić – na Spotify jest cała sekcja soundtracków książek tego autora. Ale nawet bez Japończyka „Władca Pierścieni” zawsze będzie kojarzył mi się z „Małą Wojną” Lady Punk, a Tolkiena czytałem pewnie w jakiejś siódmej klasie. No więc nie wdając się w rozstrzygnięcia, skąd – na pewno tak mam, że zazwyczaj książka kojarzy mi się z jakąś muzyką, a zdarza się, że i z zapachem, ale dzisiaj nie będę tego rozwijał. Taka już moja uroda.
Opowiadałem chyba o tym owemu koledze, który – tu może być trochę fikcji literackiej, zapytał jaką piosenkę podkłada moja wyobraźnia, znajomość muzyki i jej gust do sierpniowej powieści Faulknera.
No to, żeby nie ułatwiać, niezwykle biegłemu w sprawach muzyki rockowej koledze, powiedziałem, że autor utworu urodziła się w Seattle i umarł bardzo młodo. Szczególnie to pierwsze wywołało reakcję, której w sumie mogłem się spodziewać.
-No tak, ty lubisz te smuty, których ja nie znoszę – zgodnie z półprawdą zdiagnozował kolega.
Wtedy ja, włączyłem „Little Wing” Jimiego Hendrixa, który urodził się czterdzieści pięć lat po pisarzu Amerykańskiego Południa, zmarł tylko osiem lat po nim, a mimo to zdążył napisać piosenkę, której klimat jest stworzony specjalnie, żeby zilustrować koleje losu Christmasa i innych.
I jest jeszcze jedno, co należy podkreślić myśląc o tych dwóch wybitnych dziełach, dwóch wybitnych artystach, którzy odpowiadają za przywołanie ich do życia, wprowadzenie do kultury, danie szansy nam wszystkim do obcowania z nimi. Wielka sztuka zawsze albo bardzo często, choć nieczęsto dosłownie krzyczy do nas: Nie dajcie się zgnębić sku…om!
Galeria
