Siwieję, ale nie łysieję, a poza tym trzy plus

Siwieję, ale nie łysieję, a poza tym trzy plus

Nie wiem czy nie powinienem rozpocząć od jakiejś wciągającej anegdoty z wakacji. Czegoś o romantycznych zachodach słońca, wyprawie w odległy zakątek mapy, nowopoznanych osobach, które zmieniły moje spojrzenie na świat. Niestety nie zacznę, ponieważ nie miałem wakacji. Oczywiście zdarzyło się kilka dni, kiedy nie zrywałem się z łóżka, skoro świt, ale tylko dlatego, że ustawiałem sobie sprawy na popołudnie.

Może powinienem spróbować napisać o tym, że trudno jest wyrazić słowami ten smutnawy mariaż uczuć straty i osiągnięcia, który materializuje się w wieczornym siedzeniu na krześle banalnie towarzyszącym stołowi na domowym tarasie. Ten, w przeciwieństwie do greckich, tureckich czy włoskich, jest tuż za drzwiami prowadzącymi do domowej kuchni. Jest brutalnie nieodległy, zupełnie nieegzotyczny, swojski, nie wyszukany, ale za to niedrogi.  Dlaczego piszę o ambiwalencji, która stanowi najlepsze określenie dla takich chwil? Czy tylko dlatego, że kiedy w lipcu słońce długo nie chowało się za horyzont, to jednocześnie było w ciągu dnia tak cherlawe, że sugerowało wieczór spędzany w czapce? Może dlatego, że kiedy wieczory stały się nieco cieplejsze, to nagle pojawiał się księżyc w zapowiedzi kolejnych, szarych miesięcy rozpoczynających sezon dzwonków szkolnych i kolejnych warstw ubrań? Nie wykluczam takich powodów; z pewnością stanowią wzmocnienie czegoś innego, co w trakcie tego lata uzmysłowiłem sobie równolegle z bezwstydną szadzią na skroniach. 
Otóż nie byłbym uczciwy, gdybym nie przyznał, że każda z nielicznych chwil wieczornego relaksu we własnym ogrodzie była dla mnie czymś co określiłbym słowem: urocza. Jednocześnie, tuż za tym nieco trącącym myszką określeniem, jak cień pojawiało się inne: niepokojąca. Oto mam taras, pachnący ogród – wszystko jeszcze w mackach banku, ale jednak materialne, brązowo-zielone i pachnące naturą. Ciche i chłodne w upalne dni, które nie narzucały się w tym roku zanadto. Mamy to i jeszcze dwa koty. Poza tym ćwierć wieku za sobą, a to w takich chwilach okazuje się zupełnie niespodziewanie. 
Może zatem nowy sezon powinien rozpocząć się od tego, co uroczo niepokojące. Upływu czas i frajdy z chwili spokoju, w której rolki przegrywają z obserwacją wesołych sójek goniących się we wszystkich płaszczyznach naszej odseparowanej od reszty świata malutkiej enklawy. Tym dwóm składnikom, z których staram się tworzyć łaty na rozczarowania i zniecierpliwienie. Umiarkowanie skutecznie.

Może powinienem podejść zgodnie z metodologią obowiązującą w imperium lajków, polubień, obserwacji i nieutulonej atencji. Wykorzystując do tego jakiegoś Chata AI i po prostu wpisać: „Wciel się w rolę felietonisty z kilkuletnim stażem, który unika tematów politycznych, za to nie dosyć często pisze o przeczytanych książkach, wysłuchanej muzyce, obejrzanych serialach. Zdarza mu się też powspominać dzieciństwo z drugiej połowy lat 80-tych XX wieku i młodość z lat 90-tych XX wieku, które spędził w powiatowym Starogardzie Gdańskim oraz Gdańsku. Napisz krótki, na około pół strony A4, pisany czcionką 12, felieton rozpoczynający kolejny sezon pisania. Niech wyleje się z niego nostalgia, niepewność, smutek, niepokój i egzystencjalne wątpliwości, które towarzyszą dobijającym do pięćdziesiątki polskim mężczyznom z jednoczesnym uwzględnieniem optymizmu, wdzięczności, zaufania, miłości rodzinnej, przyjaźni i tolerancji”. Może powinienem to zrobić i mieć z głowy, a przy okazji trochę poudawać kogoś trzy dekady młodszego? 
No to na dobry początek jesieni – oto co z tego wyszło (pisowania oryginalna):

Początek września zawsze pachnie czymś znajomym – mieszanką farby drukarskiej ze szkolnych podręczników, wilgocią chodników po pierwszym jesiennym deszczu i tym charakterystycznym drżeniem serca, które mówi: „zaczyna się kolejny sezon”. Kiedy miałem dziesięć lat i dreptałem do podstawówki w Starogardzie, nowy rok oznaczał paczkę kredek i nadzieję, że wuefista nie będzie kazał biegać na czas. Dziś, gdy zbliżam się do pięćdziesiątki, ten sam wrześniowy rytuał budzi inne pytania: ile tych sezonów jeszcze zostało? Czy w ogóle można się na nie przygotować?
Bywa, że nostalgia przydusza. Wracają obrazy z lat dziewięćdziesiątych: zapach kaset wideo wypożyczanych w Gdańsku, pierwsze koncerty, na które jechało się zdezelowanym pekaesem, rozmowy o życiu prowadzone na ławkach, które już dawno spróchniały. A jednak, obok tego smutku, dziwnej bezradności wobec uciekającego czasu, pojawia się też wdzięczność – za to, że są obok ludzie, którzy nie pytają, ile zarabiasz, tylko czy masz ochotę na kawę. Za rodzinę, która potrafi jednym gestem wyprostować dzień. Za przyjaciół, z którymi można śmiać się z własnej łysiny i zmarszczek.
Pisanie kolejnego sezonu felietonów jest trochę jak wchodzenie do tej samej rzeki, która za każdym razem okazuje się inna. Niosę ze sobą niepokój i egzystencjalne wątpliwości, które pewnie już nigdy mnie nie opuszczą. Ale niosę też ufność, że słowo – tak jak muzyka, tak jak książka, tak jak rozmowa – potrafi łączyć, a nie dzielić. Dlatego wracam. Z plecakiem pełnym wspomnień, ale i z sercem otwartym na to, co jeszcze może się wydarzyć.
Jezusie, jak on dobrze mnie zna. Jeśli inne sprawy zna równie dobrze to zagłada nadejdzie szybciej niż się spodziewamy. 
Dlatego nie tylko bądźcie zdrowi, ale nie dajcie się zgnębić skur…synom.

patrykgabriel.pl

Galeria

Zdjęcie 1

Kategorie