Śpij spokojnie. Pamiętamy!

Nie da się ukryć, że niektóre rzeczy – tak ważne dla nas w przeszłości, przestają wzbudzać emocje. Inne przestają po prostu istnieć. Jak tęsknota do wielu, dzisiaj oczywistych rzeczy czy zasobów. Jak niektóre fenomeny kultury…
Być może nie było nikogo, kto trzydzieści lat temu nie popukałby się w czoło, gdyby usłyszał, że w 2025 roku każdy będzie mógł być artystą. Albo tak definiować to pojęcie, że stało się one dzisiaj zbiorem najróżniejszych ekstrawagancji, dla których nadanie nazwy sztuka wydaje się kończyć debatę o jej przynależności kulturowej. Oczywiście nie było nam obce przewidywanie niejakiego Andego W., ale przyznać należy, że przecież nikt nie spodziewał się, że swoje pięć minut sławy będzie można zawdzięczać jakiemuś trzydziestosekundowemu filmikowi nagranemu telefonem na tle książek w biblioteczce dziadka.
A platformy, zbudowane z przemocy algorytmów służących nabijaniu kasy jakimś idiotycznie nie dającym się darzyć sympatią personom, zastąpią rewolucyjny kanał promujący i tworzący kilka dekad kultury popularnej.
Nikt, nawet najbardziej liberalnie rozpościerający zakres sztuk wizualnych filozofowie, socjologowie i krytycy nie przewidywali, że część widowni będzie szczerze zachwycać się niewidzialną rzeźbą, którą jakiś desperat nabył za sumę, której mieszkańcy przeciętnej afrykańskiej wioski gminnej nie zarobią wspólnie przez dwie dekady.
Co ciekawe, a może nieco żenujące, polityczna poprawność nakazuje wielu, którzy trzeźwo patrzą na takie ekscesy, wycofywać się z dyskusji o sensie takiego „tworzenia”, a nawet o demoralizującym braku sensu płacenia za takie „dzieła”. Ja oczywiście nie ociągałbym się, gdyby ktoś podobną sumę chciał zapłacić mi za akademicką obronę takich wytworów dwudziestopierwszowiecznego marketingu. Proszę bardzo, jestem do usług, otwieram piwko. Jakem socjolog sztuki z wykształcenia.
Nie będę robił tego tutaj, bo wstyd ma jednak cenę dużo wyższą niż frajda podzielenia się z Państwem ryzykownymi hipotezami. Zwrócę jednak uwagę na coś, co jednak warte jest uwzględniania, kiedy chcemy poważnie zajmować się rozmową o jakiejkolwiek dziedzinie sztuki. Owszem, ona, jak polityka – jest królestwem emocji, ale podobnie, jak w polityce – emocjami należy umieć kierować. One powinny być narzędziem do budowania sensu, któremu oprócz nich, służą jeszcze inne składniki, których mieszanka w odpowiednich proporcjach pozwala nie tylko określić, czy coś jest nastawione na formę czy na treść, najczęściej będąc gdzieś pomiędzy – rzecz jasna. Czy w nieistniejącej rzeźbie jest forma, za którą stoi warsztat, materiał, wprawna ręka i więcej widzące oko? Czy jest treść? Tutaj można oczywiście próbować bronić twierdzenia, że za nią odpowiada wyobraźnia odbiorcy. Jednak, jeśli dzieło sztuki zależy tylko i wyłącznie od wyobraźni odbiorcy to po co twórca? A co, jeśli przechodząc obok takiego niewidzialnego dzieła sztuki, nie zauważę go, pominę, nie rozpoznam? Czy ono jeszcze istnieje?
No więc warto jednak, jeśli trzydzieści lat temu spędzało się młodość między blokami, kultywować dosyć tradycyjny nurt kina albo muzyki, jak kto woli, jakim jest/był teledysk. Piszę o tym nieistniejącym dziele, ponieważ zupełnie niedawno usłyszałem, że przestała istnieć stacja telewizyjna, która teledyskiem „Personal Jesus” zespołu Depeche Mode wprowadziła do naszego mieszkania prawdziwy Zachód. Wytęskniony, kolorowy, bogaty – pełen dobrej muzyki i markowych ciuchów. Wprowadziła też prawdziwe teledyski, które przy naszych studyjnych produkcjach z kartonu, pomysłów, inwencji i dobrych chęci, wyglądały jak Bentley przy Polonezie Caro, którego „kupi, ten kto jest naprawdę…”, jak śpiewała Apteka.
Niemal biegłem ze szkoły, żeby na ruskim „Rubinie” włączyć po raz pierwszy „kablówkę”. Pstryk, a jako jedyny – jeszcze próbny kanał – MTV i Gore oraz Gahan w jakimś czarno-białym pueblo wypełnionym obnoszącymi się ze swoją żałobą Senioritami. Już nigdy nie przestałem myśleć o tej piosence inaczej niż w czerni i bieli, chociaż basista miał jakąś rdzawą zamszówkę kowbojską dla kontrastu. Już na zawsze piosenka kojarzy mi się z pragnieniem, z gorąca drgającym powietrzem, niepokojąco niejednoznacznymi żałobniczkami i poczuciem jakiegoś zupełnego oddalenia.
Proszę sobie teraz wyobrazić, gdyby zamiast scenarzysty, reżysera, operatora, dźwiękowca, statystów, melodii, rytmu, barw i śpiewu, a na koniec tekst ktoś powiedziałby, że w tej części pustej przestrzeni jest teledysk pod tytułem „Personal Jesus”. Kto z Państwa, ale szczerze, odtworzyłby sobie w głowie takie arcydziełko?
Galeria
