Tęsknota

Już dawno nie myślałem tyle o przeczytanej książce, jak ostatnio. I zupełnie szczerze muszę przyznać, że nie mógłbym jednoznacznie wskazać powodu, dla którego od kilku dni, w wolnych od rozkojarzenia chwilach, przed oczami stają mi obrazki z pewnego miasta. Nie wiem czy wobec wysublimowanych gustów literackich, których egzemplifikacją był wywiad udzielony przez Marcina Świetlickiego, powinienem przyznawać się do tej grzesznej fascynacji dziełem autorstwa pisarza, którego autor „Korespondencji pośmiertnej” nazwał lekceważąco Burakami.
Oczywiście nie warto tracić wzroku na czytanie słabych książek, ale z drugiej strony lepsza słaba książka niż filmopodobny serial wyprodukowany przez jakiegoś pozbawionego odwagi i wrażliwości specjalistę od marketingu, którejś z platform streamingowych.
To wielkie starcie naszych czasów, w którym rzeczywistość diluje nam w promocyjnych cenach, nieprawdopodobnie uzależniające, nieograniczone dawki cyfrowego towarzystwa, wydaje się w istocie maskaradą. Jest tylko pozornym zawracaniem głowy w jakimś odruchu resztek przyzwoitości. Ci, którzy sprzedają nam popkulturowy lek w postaci internetowych rolek i takich seriali, są jednocześnie odpowiedzialni za rozprzestrzenianie wirusa osamotnienia, które powodowane jest formą i treścią serwowanych za grosze leków.
W Internecie dostajemy za darmo nieskończoną ilość niemal jednakowo pięknie wyglądających osób o nieskazitelnych cerach i prostych zębach. Wszyscy oni zaklęci w kilkunastosekundowych filmikach, tworzą swoimi pełnymi samozadowolenia pozami kolejne działki wstrzykiwanej przez oczy ułudy, która udaje, że zabija będącą w istocie jej najwierniejszym kompanem – samotność. Kiedy rolki nie realizują naszych kulturowych aspiracji nikt nie panikuje. To jest mafia, która dostarczy każdemu według potrzeb.
Dla tych bardziej wyrafinowanych są oceany seriali, w których owa samotność zabijana jest pozorami znajomości kondycji, w której znajduje się na półleżący, na półsiedzący przed ekranem widz. Mamy tutaj przecież zwykłe kłopoty, miłosne zawody, rozwody, matury i raty kredytu. Całą tę codzienną partaninkę, ale oczywiście bez pokazywania żmudnego procesu robienia zakupów w Biedronce, wyjmowania talerzy ze zmywarki i zdejmowania prania z suszarki. Nie mówiąc o myciu kibli czy klatki schodowej. To zwykłe życie, z którym możemy się utożsamiać, ale pozbawione tego zajmującego niepotrzebnie czas codziennego znoju. Wszystko po to, żeby dołożyć nieco dramy, która pozwoli odbić widzowi swoje życie w lustrze ekranu i poczuć się nieco mniej samotnym.
Te aktywności współczesnego człowieka są oparte na ciągłym, ale pozornym towarzystwie i nieustannym uczestnictwie w czyjejś przygodzie, czyimś sukcesie, czyimś życiu.
Z książką jest jednak nieco inaczej. Przy tym łatwo przyswajalnym, opartym na cukrze towarze, książka z reguły smakuje podobnie do pumpernikla.
Weźmy dla przykładu tę książkę, o której myślę. Choćby tę książkę, której skończenie zajęło autorowi kilkadziesiąt lat, choć przecież jej znaczne części były już dawno napisane. Czy ktoś z twórców tak zwanego kontentu mógłby tyle czekać? Dlaczego? Ponieważ autor czekał na moment, w którym będzie gotowy, kiedy poczuje, że to już czas. Oto jak decyzja artystyczna staje się ekstrawagancją, a najistotniejsze dla autora są jego wolność i sama literatura.
Książkę wspominam z niepokojem, a przecież są takie książki, które czyta się znakomicie, a potem nie bardzo się je wspomina. Są też takie, które czyta się dosyć łatwo i przyjemnie, a potem długo o nich rozmyśla. Tę czytało się nieco ciężkawo – jest pełna powtórzeń i powrotów, nie przyśpiesza, nie ma nagłych, niespodziewanych zwrotów. Raczej nie opowiada o pięknych ludziach, jest w niej przeważnie zimno, szaro i może nawet ponuro. Jest historią, która nawet w chwilach pozornie szczęśliwych zapowiada nam, że chyba zawsze będziemy skazani na to, żeby od szczęścia oddzielał nas niemal nieprzekraczalny mur. Nie dodaje też otuchy stwierdzeniem, że miłość jest odpowiedzią na wszystko, a przynajmniej nie robi tego jednoznacznie. Mówi raczej, że będąc sami mamy szansę na bycie wiernymi sobie. Tymczasem dramatyczne jest, że dla innych ludzi to może być bardzo bolesne.
Pewnie dotychczas nie zachęciłem Państwa do przeczytania książki „Miasto i jego nieuchwytny Mur” Harukiego Murakamiego, ale nie miałem wcale takiej ambicji. Trzeba bowiem walczyć o coś ważniejszego – wiarę, że można spędzić trochę czasu tylko ze sobą w świecie, którego dzięki talentowi autora możemy nadać nasz własny sens. Cały felieton sprowadza się do prośby: trzymajmy w tej sprawie za siebie kciuki i wspierajmy się, jak tylko się da.
Poza tym, jak zwykle, bez względu na porę roku: bądźcie zdrowi!
Galeria
