W głowie się tli, w duszy spleen

W głowie się tli, w duszy spleen

Jestem jakoś tak w połowie konsumpcji. I nie robię tego łapczywie, pospiesznie, bez umiaru. Z wiekiem coraz łatwiej przychodzi hamowanie takich naturalnych odruchów pożerania wszystkiego co trafia w nasz smak, co pieści nasz gust, co odpowiada na naszą tęsknotę. Czasami taki wytwór człowieczego talentu, wrażliwości i warsztatu opisuje nasz los w taki sposób, że daje nieco wytchnienia. Przynosząc myśli, że jest on losem uniwersalnym, że wielu dzieli go z nami, a zatem nie pożre nas samotność przeżywanego doświadczenia. Chwytamy się wówczas takiego tekstu czy piosenki. Takiego przedstawienia, obrazu czy filmu w nadziei znalezienia ratunku. W próbie ugaszenia estetycznego i aksjologicznego pragnienia, bo przecież codzienność bardzo często jest przerażająco złą i brzydką pustynią, która niszczy wszystkich, którzy nie mają szczęścia znalezienia oazy wypełnionej odrobiną przyzwoitej kultury. Właśnie dlatego, choć po prawdzie pewnie i z powodu zmęczenia, i z powodu braku czasu – przeciągam chwile konsumpcji tak przyjemnej jak ta aktualna.
Ci, którzy szukają literatury czy muzyki, bo chyba nie ma problemu z tym, że uznam je za najbardziej dostępne rodzaje nośników ludzkiego ducha - często po ich odnalezieniu nie mogą nie rzucić się na pośpieszne ich konsumowanie. Łapczywość w takich sytuacjach jest naturalnym odruchem. Niepohamowanie znajdzie mocne usprawiedliwienie. Zachłanność wcale nie może być potraktowana jako coś nagannego. Wszystkie te odruchy łatwo usprawiedliwić. Nie ma się o to sprzeczać.
Z wiekiem jednak to się zmienia. Przynajmniej tak podpowiada moje mizerne, bo jednostkowe doświadczenie. Będąc w piątej dekadzie, wcale nie ulegam łatwo pokusie jak najszybszego skonsumowania odnalezionego smakołyku – płyty czy powieści. Przekroczywszy pewną granicę doświadczenia podchodzę do sprawy dużo bardziej wstrzemięźliwie niż w czasach młodości durnej i chmurnej. Chcę myśleć o sobie jako o smakoszu – kimś wysublimowanym w zaspokajaniu łaknienia ducha.

Paradoksalnie dzieje się tak w sytuacji, w której takie zachwycające już blaskiem obwoluty znaleziska zdarzają się coraz rzadziej. Nie ma już przecież okazji do zachwytu nad tytułami, które od dawna już znamy. Tych kanonicznych arcydzieł, które przyzwoite wykształcenie przyniosło nam jako lektury obowiązkowe. 
Nie jest też łatwo wyrwać się z uścisku budowanych przez lata estetycznych przyzwyczajeń i ograniczeń. 
Nie ma wreszcie tej naturalnej otwartości na ciągłe zmiany kierunku poszukiwań w wielkim oceanie kultury, który dodatkowo jakby wysycha nieco, a przynajmniej zmienia się jego skład i staje się mniej gościnnym dla swoich mieszkańców oraz znacznie mniej kolorowym dla odwiedzających. Powinienem zatem pożerać wszystko co się napatoczy, prawda? Tymczasem robię teraz zgoła odwrotnie.

Z wiekiem wiem, że już nie uda się tak wiele przeczytać, jak myślałem, że przeczytam. Bo przecież lubię coraz bardziej tych autorów, których już dobrze znam. Nie uda się odkryć tylu płyt, jak myślałem, że odkryję. Wracam bardzo często do tej muzyki, która od lat stanowi soundtrack moich życiowych wzlotów i upadków. Nie odkryjesz dwa razy debiutu Masłowskiej, kryminałów Świetlickiego czy „Linger” Dolores patrzącej na nas z rock and rollowego raju. Długo można by mnożyć stracone już dla przeszłości, ponieważ już dawno przeżyte zachwyty.
Jeden przykład, dla zobrazowania tej smutnej funkcji upływającego czasu. Kiedy czytałem „Władcę Pierścieni” Tolkiena, którą kupiliśmy z Mamą we Wrzeszczu, a równocześnie właśnie w tamtym czasie Lady Pank wydał płytę „Tacy sami” to nie mogłem doczekać się, żeby wrócić ze szkoły do domu, zamknąć się w pokoju, włączyć „Małą wojnę” i czytać, czytać, czytać. Żeby wspomnienie było kompletne, dodam, że w szufladzie rozlała się „Currara”, którą na gwiazdkowy prezent kupiliśmy naszej kochanej Mamie z Łukaszem i cały pokój pachniał właśnie tymi słodziutkimi perfumami. Połknąłem trylogię, a jednocześnie zapamiętałem tekst całej płyty w jakiś tydzień. Naprawdę nie wiem, jak to się mogło udać, ponieważ dzisiaj nie mogę – czytając, słuchać śpiewu, bo nie jestem w stanie skupić się na tekście. W młodości, kiedy ocean tekstów kultury wydawał się nieograniczony, a lektura „Chłopacy nie płaczą” Krzysztofa Vargi wciąż była melodią przyszłości, mnie co prawda odległej niż poznanie „Sinfonietty” Janacka, ale jednak naprawdę mglistej, takie numery były w jakiś magiczny sposób możliwe.
Taka niczym niepohamowana konsumpcja literatury niesie ze sobą smutek wynikający z faktu ograniczoności każdej, nawet najdłuższej powieści. To rozczarowanie, które czujemy po zamknięciu przeczytanej zachwycającej książki, dzisiaj odsuwam na ile się da, a płyta, która uderza mnie swoją cudownością jest dozowana w mniejszych dawkach, żeby starczyła na dłużej.
Bez względu na Państwa podejście, polecam obie rzeczy, które właśnie konsumuję niespiesznie. Płytę „Unplugged” Wojciecha Waglewskiego oraz nową powieść Krzysztofa Vargi „Śmiejący się pies”, które opowiadają trochę o tym samym i mogą być niestrawne dla młodszych, ale niezwykle sycące dla takich starszych, jak ja.

A dobre odżywianie ciała oraz ducha, jest czymś co stanowi jeden z warunków tego, czego zawsze Państwu życzę: Bądźcie zdrowi!

patrykgabriel.pl

Galeria

Zdjęcie 1

Kategorie